czwartek, 11 października 2012

dwadzieścia dziewięć

Rozpadam się w środku na kawałki. Takie osobiste 'fall apart', które pomaga mi dostrzegać to, co jest naprawdę ważne, nie dla ludzi, ale dla mnie. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, że chociaż naprawdę ciężko jest wierzyć w ludzi, to chyba nie ma trudniejszej rzeczy niż wiara w samego siebie. Patrzę wstecz i analizuję każdą decyzję jaką kiedykolwiek podjęłam. Mam wrażenie, że będąc dzieckiem łatwiej mi było decydować o dorosłych sprawach, niż o tych błahych. Właśnie takie drobnostki mnie przerażają, bo mam wrażenie, że to one, a nie te największe problemy, wpływają na mnie ze zdwojoną siłą. Boję się tego co będzie. Nie potrafię poukładać niczego, co rozsypię, nie umiem zrozumieć spraw, które kiedyś wydawały się być tak banalnie proste. Mam przed sobą przyszłość i jakby na to nie patrzeć mogę pójść drogą właśnie taką, jaką chcę, jaką sama wybiorę, ale co jeśli wybiorę źle? Łatwo jest popełnić błąd i chwilami może jest łatwo go naprawić, tylko co jeśli sama sobie nie poradzę? Tylko udaję, że wiem jak to wszystko ułożyć, że mam doskonały plan na to co przede mną, ale nie jestem pewna czy będzie tak jak tego chce. Najzwyczajniej w świecie boję się przyszłości, pod każdym względem. Mogę mówić jak będzie wyglądała, ale się jej boję. Ludzie się zmieniają, odchodzą. Nie chcę go stracić. To chyba nie aż tak wiele, prawda? Mam w głowie taki obrazek, w którym wracam do domu, nie ważne czy ze szkoły, pracy, zakupów, nie liczy się skąd, tylko po prostu, że wracam, a on tam jest i przytula mnie na powitanie. Albo kiedy budzę się rano i nie widzę nic poza jego uśmiechem. Jego obecność wystarczy mi do tego, żeby móc bez sarkazmu w głosie powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Może to dlatego, aż tak boję się tego co będzie? Może w jakimś sensie przeraża mnie to, że warunkiem mojego szczęścia jest jego obecność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

dziękuję