sobota, 24 października 2015

osiemdziesiąt

Patrząc na dzisiejsze słońce z perspektywy tego, że w kalendarzu mamy jesień, mogłabym posunąć się do stwierdzenia, że to zapowiedź dobrego dnia. Dnia, w którym wszystko się zmieni. Jakiegoś przełomu. Zmiany na lepsze. Aż chce się oddychać tym świeżym, ciepłym powietrzem i myśleć o wszystkim tym, co dobre i wszystkich tych, którzy są dla nas ważni. I właśnie to staram się teraz robić. 
Tylko wiecie co? Ludzie zawodzą. I te zawody nas niszczą. Ufamy, wierzymy bez żadnych granic, bo czujemy, że możemy to robić i nagle czujemy jak ból przeszywa nam serce. Serce nie pęka? Może nie w dosłownym sensie. Może w dosłownym sensie nie dzieje się z nim nic i bije normalnym rytmem, pompując krew. Może to wszystko dzieje się w naszej psychice. Nie wiem i nie potrafię tego określić, ale chodzi mi o ten rodzaj bólu, który mimo braku jakiejkolwiek fizyczności czuć w każdej części naszego ciała. 
Serce nie pęka. Nie można go rozbić na te poetyckie miliony drobnych kawałków i nie można go poskładać. Jeśli spojrzeć na to realnie to nie dzieje się z nim nic. To my przestajemy czuć cokolwiek poza wszechogarniającą beznadzieją, nie nasze serce. A wiecie co jest w tym najgorsze? Nie zawód, smutek, ani nawet ból. Najgorsze jest poczucie bezradności. Świadomość, że tak wiele chciałoby się zmienić, a nie można zmienić zupełnie nic. 
Nagle dociera do nas smutna prawda, że słońce po prostu jest i to wcale nie znaczy, że jest zapowiedzą czegoś dobrego. Zderzamy się z rzeczywistością jak ze szklaną ścianą, której nie zauważyliśmy w pierwszej chwili. Zderzamy się z bezradnością i tym bólem, który ogarnia nawet najmniejsze tkanki ciała. 
I nagle do głowy przychodzi nam tylko jedno, krótkie zdanie, mogące opisać wszystko, co czujemy. 
Ludzie są pełni niespodzianek. 

niedziela, 8 marca 2015

siedemdziesiąt dziewięć

Chciałabym móc przestać udawać. Przestać chować głęboko w sobie wszystko to, co tak naprawdę czuję. Mam takie wrażenie, że dławienie w sobie smutku tylko go pogłębia. Myślę, że gdybym mogła komuś o tym powiedzieć, albo nawet nic nie mówić, ale gdybym mogła wyjść na ulicę bez przyklejonego na usta uśmiechu, gdyby ludzie, z którymi spędzam czas nie wymagali ode mnie ciągłego przepełnienia szczęściem, to może udałoby mi się pokonać to, co we mnie siedzi.
Ukrywając to, ciągle muszę o tym myśleć. Kontrolować własne emocje, bylebym tylko w jakimś momencie nie pokazała tego, że całe to szczęście jest udawane, na pokaz. I tak naprawdę tylko w nocy, leżąc w łóżku mogę dać upust wszystkiemu, co tak umiejętnie skrywałam przez cały dzień. Mogę płakać najgłośniej jak potrafię, chociaż pokonywanie bólu nie polega tak do końca na płaczu.
Jestem już tym zmęczona. Udawaniem. Bawieniem się w aktora. Motyw teatru mundi nie jest już powszechnie uznawany przez ludzi, a ja ciągle muszę w nim tkwić. Boję się tego. Boję się, że tak bardzo zatracę się w świecie, który sobie wymyśliłam, że nie będę potrafiła wrócić do tego normalnego. Może nawet po części już tak jest. W moim świecie udaję nawet samą siebie.
Nie wiem kiedy to się stało. Nie wiem kiedy przestałam być sobą. Nie pamiętam już, kiedy zaczęłam czuć, że w tłumie ludzi jestem sama.
Zgubiłam się. W życiu, w świecie, w sobie. Zgubiłam wszystko, co pozwalało mi żyć normalnie. Zgubiłam chyba nawet własne serce, bo już go wcale nie czuję. I wiem tylko, że nie tak miało być. Jestem przekonana, że plan był całkiem inny. Miał w sobie chociaż namiastkę szczęścia, iskierkę światła, która pomagałaby się prawdziwie uśmiechać. To na pewno nie jest coś, co planowałam.
Tutaj jest przecież przerażająco ciemno.

niedziela, 1 marca 2015

siedemdziesiąt osiem

Mamy taki jeden, wewnętrzny, od zawsze bolący nas problem - nie potrafimy doceniać. Chyba mogę posunąć się do stwierdzenia, że niezależnie od tego o co lub kogo chodzi, my po prostu jesteśmy pozbawieni jakiegoś mechanizmu, który pozwalałby nam doceniać to co mamy konkretnie w tym momencie. Mamy za to mądrości innych i z pokolenia na pokolenie spływa powiedzenie o tym, że docenia się po stracie. I możemy się tego wypierać, możemy mówić, że może inni, ale na pewno nie my, ale oszukujemy tylko samych siebie. W tym wypadku prawda zawsze jest po przeciwnej stronie.
Mamy w dłoni jakiś moment, w którym potrafimy uśmiechnąć się szczerze, ale tak naprawdę nie umiemy dostrzec tego szczęścia. Wydaje się nam, że nam się należy. Zupełnie nie zwracamy na to uwagi, mając wewnętrzne poczucie, że tak będzie już zawsze, bo na to zasługujemy. Myślimy, że złe rzeczy dzieją się tylko innym ludziom. Ten uśmiech, który mieliśmy na ustach dostrzegamy dopiero wtedy, kiedy stanie się nam jakaś krzywda i już nie ma powodów do uśmiechu. Mam rację, prawda?
Mamy w swoim życiu osoby, za które oddalibyśmy życie, ale często wolimy kłócić się o nieistotne sprawy, jakieś błahostki, które można byłoby pominąć, niż powiedzieć, jak bardzo kochamy. Zasypiamy i budzimy się z myślą, że ludzie, którzy nas otaczają są bez wątpienia pewniakami, że będą zawsze, nie znikną, nie odejdą. I dopiero kiedy takiej osoby zabraknie myślimy co mogliśmy zrobić inaczej, lepiej. Dopiero wtedy myślimy o tym ile dla nas znaczy czyjaś miłość.
Mamy taki mankament. Błąd genetyczny. Uważamy się za najlepszych, w naszych oczach jesteśmy cudowni. To wręcz niesamowite jak ślepi jesteśmy. Na jedną swoją wadę widzimy milion zalet. Nie dostrzegamy tylko tego, jak egoistyczni jesteśmy.
Mamy serca, w których nie ma tego, co najważniejsze - nie ma szacunku do tego, co mamy. Chcemy mieć w dłoniach cały świat, a nie potrafimy utrzymać przy sobie ludzi, których kochamy.
Tacy już jesteśmy - nie potrafimy jednocześnie mieć i doceniać. Przepraszamy szczęście za to, że go nie zauważaliśmy dopiero wtedy, kiedy jesteśmy pogrążeni w rozpaczy.
Uda ci się to zmienić? Potrafisz?

poniedziałek, 26 stycznia 2015

siedemdziesiąt siedem

Chyba ogólnie wiadomo, że ludzie przeważnie doceniają jak stracą, taka już nasza natura. To dość głupie, tak mi się przynajmniej wydaje, dlatego z czystej empatii i altruizmu chcę oszczędzić wam rozczarowań, chociaż tych związanych z przyjaźnią. Opowiem wam coś.
Na początku muszę wam powiedzieć, że nie byłam jedną z tych małych dziewczynek, które chciały za wszelką cenę mieć siostrę. Może mi się to kiedyś przewinęło przez myśl, ale zupełnie odpowiadało mi towarzystwo moich młodszych braci. Jako dziecko raczej byłam małym chodzącym egoistą (trochę mi to nawet zostało), więc pasowało mi, że moje lalki są moje i nie muszę się nimi z nikim dzielić. Chodziłam do szkoły, w której cieszyłam się obecnością innych dziewczynek i to mi wystarczało. 
Siostra przytrafiła mi się zupełnym przypadkiem (bo nawet bez interwencji rodziców), kiedy to obie byłyśmy w wieku pełnym buntu i szkole przetrwania, jaką jest gimnazjum. W życiu każdego zbuntowanego nastolatka pojawia się moment, w którym sypie mu się wszystko, świat się zawala i nie chce się żyć. Miałyśmy takie szczęście (albo nieszczęście), że zaczepiłyśmy się na korytarzu w momencie, kiedy i mój i jej świat akurat legł w gruzach. Oczywiście patrząc na to z perspektywy czasu, jaki minął chce mi się śmiać na myśl tych depresji, przez jakie obie wtedy przechodziłyśmy. Może oszczędzę wam szczegółów tych 'gimnazjalnych tragedii dorosłego życia' i przejdę do sedna, które jest dość proste - dogadałyśmy się. Nie wiem, czy to kwestia tego, że obie byłyśmy wtedy głęboko pogrążone w smutku, czy tego, że umiemy się zawsze dogadać, ale to nieważne. Liczy się to, że od tamtej pory jesteśmy nierozłączne.
Leci nam teraz 5 rok razem i mogę wam szczerze powiedzieć - nasza przyjaźń przeszła już chyba wszystko. I mówiąc 'wszystko' mam na myśli nawet te momenty, kiedy otarłyśmy się gdzieś o pożegnanie, takie ostateczne. Oczywiście do niego nigdy nie doszło, mówię tylko o jakimś tam lekkim dotknięciu, które mimo wszystko było dość poważne. Teraz może śmieszne, ale wtedy mega poważne. I jestem świadoma, myślę, że obie jesteśmy, że tych problemów i momentów, w których będziemy musiały się naprawdę postarać, żeby było dobrze, będzie jeszcze tysiące.
Nie da się zrobić tak, żeby wszystko było dobrze na zawsze. Wszystko jest na dziś. I chyba właśnie tak funkcjonujemy. Jesteśmy siebie pewne i wiemy, że 'siostry zawsze będą siostrami', ale dbamy o to z dnia na dzień. Tylko ta dbałość się zmienia z wiekiem. Rozmawiałyśmy wiele razy o tym jak to było na początku i obie dobrze pamiętamy jak nie mogło być dnia, w którym ze sobą nie pogadałyśmy, bo miałyśmy wrażenie, że to coś zmieni. Teraz kilka dni pod rząd możemy wymienić się trzema smsami i wiedzieć, że to nic nie zmienia i wszystko jest w porządku.
Asia (jeszcze nie zdążyłam o tym wspomnieć, ale tak ma na imię to moje małe chodzące szczęście) jest ode mnie rok młodsza i chcąc czy nie chcąc to widać. Nie nie, nie chodzi mi o dojrzałość, do tego zaraz dojdę. Chodzi mi bardziej o chwile, kiedy ja szłam do liceum, a ona musiała zostać w gimnazjum. Wtedy myślałyśmy, że to wielka próba, czy damy sobie radę. W momencie, kiedy znów uczyłyśmy się w jednej szkole, w tym samym liceum przyszła kolejna próba, można powiedzieć taka pochodząca z ciężkiej artylerii. Ten rok różnicy znów dało się zauważyć gołym okiem, bo musiałam iść na studia. Może nie przyznawałyśmy tego tak do końca, ale bałyśmy się obie jak jasna cholera. Ja tego, że odległość nas zniszczy, bo mieszkać od siebie 14 km, a mieszkać od siebie 500 km to mega wielka różnica, a właśnie 500 km dzieli nas, kiedy to piszę. Ona bała się, że w tym zupełnie nowym otoczeniu poznam kogoś, kto mi ją zastąpi. Mija czwarty miesiąc moich studiów i wiecie? Jest cudownie. Nie mówię, że za sobą nie tęsknimy, bo tęsknimy okropnie, ale myślę, że to najlepsza rzecz na świecie, że zmieniło się właśnie tylko to, że tęsknimy. Nie zmieniło się nic w tym, jak blisko siebie jesteśmy. Myślę, że to nasz kolejny sukces do kolekcji.
Nie mogę też ominąć tego, jak dobrze jest nam w swoich domach. Bo od ponad 4 lat funkcjonujemy mając dwa domy - mój i jej. Nasz i nasz. Tylko że to nie działa jak u większości, że nasze mamy biegają z odkurzaczem, bo któraś do którejś akurat przyjeżdża. Nie robią obiadów na miarę królowych Anglii. A my nie przymilamy się do nich jak na początku. Jesteśmy w swoim towarzystwie normalni. Jesteśmy normalni (albo może nienormalni?) do tego stopnia, że Aśka potrafi krzyczeć z pokoju do mojej mamy, żeby była ciszej, bo ma kaca. Watro wspomnieć, że ma kaca po poprzednim wieczorze, kiedy piłyśmy razem z moją mamą. I dla was to może coś dziwnego, ale dla nas to normalne. Dla nas dziwnie byłoby wtedy, gdyby tych normalnych sytuacji wcale nie było. Mamy dwie rodziny. A w zasadzie mamy jedną, wielką rodzinę. I kocham tę rodzinę ponad wszystko.
I Aśkę też tak kocham. Mimo tego, że zawsze każe mi wstawać rano i ściąga z łóżka siłą. Mimo tego, że ciągle ściąga wszystkie ciuchy na lewą stronę, co doprowadza mnie do furii. Mimo tego, że po każdych jej odwiedzinach brakuje mi jakiejś bluzki - dobrym dowodem są życzenia naszego wspólnego kumpla na moje osiemnaste urodziny, które brzmiały mniej więcej 'żeby Asia już ci ubrań nie kradła'. Mimo tego, że je u mnie tylko tosty. Mimo tego, że uwielbia się kłócić i ciągle szuka zaczepki, chociaż wie, że już ją rozpracowałam i mam swój system, żeby te kłótnie ogarniać. Mimo tego, że potrafi powiedzieć mi, że ciężko się ze mną żyje i sama nie wie jak ze mną wytrzymuje (tutaj akurat wzajemnie). Mimo tego, że mówi mi, że jestem chamska, wredna i nienawidzę ludzi. Mimo tego, że dedykuje mi kawałek piha 'przyjaciele' i się z tego śmieje jak głupia (sprawdźcie co to, jeśli nie wiecie). I chyba skończę, bo każdy już wie o co chodzi, a jestem pewna, że ona też mogłaby takie 'mimo coś' powymieniać o mnie. Ale chciałam tylko pokazać, że i ona i ja mamy jakieś wady, ale nie zwracamy na to uwagi. Albo zwracamy, ale nie szukamy w nich powodu do odejścia. Jesteśmy tymi siostrami tak naprawdę od zawsze na zawsze i tu już nawet nie ma mowy o żadnym odchodzeniu, rozstaniu czy czymś takim, my już o tym nie rozmawiamy, nawet nie myślimy.
Wiecie, mamy taką fajną tradycję, od pierwszego dnia naszej przyjaźni, od 22 grudnia 2010r. Piszemy do siebie listy. Uwielbiam to, bo pisanie tych listów jest naprawdę świetne, a czytanie ich, szczególnie po jakimś czasie, kochane. To co tu napisałam, to też taki trochę mój list do niej.
Mam prawie 20 lat, Aśka ma prawie 19. Pamiętam, że jeszcze tak niedawno siedziałyśmy u niej w domu, w pokoju na dole, przy kompie i rozmawiałyśmy o tym, że pisanie notek o tym jak bardzo nam zależy na sobie i na tej przyjaźni jest głupie, bo ludzie myślą, że to na pokaz. Tak jak się pewnie domyślacie, to też było gimnazjum i słit13. Dziś gimbaze i tą dosłowną i mentalną mamy już za sobą i wiem, że to co tu napisałam nie jest ani na pokaz ani dla poklasku. Chciałam tylko coś pokazać.
Pokazać przyjaźń. Pokazać wam mnie i moją siostrę. Namiastkę tego, co razem mamy. 'Namiastkę', bo to co tu opisałam to nawet nie jest jedna setna.
Mam nadzieję, że czytając to zrozumieliście, że chodziło mi o pokazanie ludziom, że w tym świecie, który teraz jest tak fałszywy i zakłamany, jest jeszcze prawdziwa przyjaźń. Ja taką mam. I jeśli wy też macie, to o nią dbajcie, bo wszystko może się spieprzyć, wszyscy mogą odejść, ale przyjaciel, jeśli jest prawdziwy, zostanie.
Ja zostaje przy Aśce. Aśka zostaje przy mnie. Obie mamy pewność, że siostry zawsze będą siostrami. Naprawdę zawsze.
Dziękuję, że jesteś. Kocham Cię najmocniej na świecie, ale to już wiesz. 

niedziela, 11 stycznia 2015

siedemdziesiąt sześć

Ból ogranicza się do miłości. Teraz już wiem.
Tysiące razy słyszałam mądrości, mówiące o tym, że miłość bez cierpienia nie istnieje. Mam w związku z tym jedno pytanie - dlaczego nikt do tej pory nie wspomniał, że gdyby nie miłość to dziewięćdziesiąt procent tego cierpienia by nie było? To działa na tej samej zasadzie jak to, kiedy czekasz na dorosłość i jesteś tak niesamowicie zawiedziony, gdy nagle okazuje się, że to nie jest tak cudowne jak myślałeś, a wokół słyszysz ciągle 'nikt nie mówił, że będzie łatwo'. Racja, nikt tego nie powiedział, ale nikt nie poświęcił kilku minut i nie powiedział jak kurewsko trudne to będzie.
Nauka na własnych błędach to jedno, ale mówienie sobie o rzeczach, które wbrew pozorom nie są tak oczywiste na jakie wyglądają to coś, co powinno się sobie przekazywać. Dlatego tu dziś jestem, żeby powiedzieć Wam to co zauważyłam. To co starałam się rozgryźć przez naprawdę długi czas i w końcu mi się to udało.
Ból ogranicza się do miłości.
Kiedy kochamy - bez znaczenia kogo i jak bardzo - jesteśmy podatni na krzywdy. Jedno słowo może sprawić, że zwątpimy w siebie, swoje siły, że odechce nam się żyć. Jedno odwrócenie głowy w nieodpowiednim momencie, jedno odepchnięcie, jeden krzyk - to wszystko może nas skrzywdzić tak bardzo, że nie będziemy umieli funkcjonować tak, jak powinniśmy. I możemy wmawiać sobie, że jedna kłótnia to nic, że przecież wszystko da się naprawić, ale prawda jest taka, że z kilku rys na sercu, robi się rana.
Da się to też odwrócić. Pomyśl, jak to jest, kiedy Ty kochasz kogoś, kto nie umie tego docenić, albo nawet odrzuca? Przecież to też boli, zabija.
Dlatego tak wiele osób uważa, że krzywdzimy się na własne życzenie. To prawda. Dopuszczamy do siebie ludzi, których kochamy, a to własnie oni potrafią doprowadzić nas do ruiny i wyrwać serce. To co nas boli psychicznie, boli przeważnie przez miłość, albo jej brak. Bo przecież my jesteśmy do tego stworzeni, zaprogramowani na kochanie. Ktoś postanowił wklepać w nas potrzebę bycia dla kogoś ważnym i potrzebę miłości. I ten system byłby całkiem dobry, gdyby nie to, jak bardzo to potrafi nas zranić. Jak bardzo potrafi zniszczyć nas emocjonalnie. Jak często potrafi wyrwać serce.
Ból ogranicza się do miłości. Możesz mi wierzyć.
Wiem to z autopsji.