czwartek, 28 marca 2013

czterdzieści dziewięć

Wiesz o czym myślę, kiedy wieczorem siadam przy biurku z malinową herbatą w ulubionym kubku, która ogrzewa moje zmarznięte dłonie? O szczęściu. Nie wiem dlaczego akurat to, ale zawsze, gdy nie mam już siły na nic, tylko to przychodzi mi do głowy. Za każdym razem stawiam sobie to samo pytanie i nie potrafię na nie odpowiedzieć. Czy można zmęczyć się szczęściem? I czy jeśli ono odbiera siły, to czy to naprawdę szczęście, czy tylko jakaś gra pozorów, w której z taką intensywnością chce się pokazać wszystkim wokół, że jest dobrze, że w końcu samemu zaczyna się w to wierzyć? Może to właśnie to jest tym głównym czynnikiem, przez który z każdym wydechem ulatnia się z człowieka nie tylko dwutlenek węgla, ale też pojedyncze strzępki jakiejś psychicznej siły, trzymającej serce w ryzach. Tylko czy to wmawianie sobie szczęścia jest okej w stosunku nie do innych, ale do samego siebie? To wyraz poddania się i tchórzostwa, bo nie potrafisz walczyć z życiem, czy raczej odwagi i uporu, bo z nim walczysz? Bo przecież można to interpretować różnie, prawda? Tylko co jest prawdą? W zasadzie - czy w tym zakłamanym świecie jest jakaś prawda? Oprócz tej, którą każdy z nas trzyma w sercu, chyba nie. I chyba jest mi przez to nas wszystkich żal, bo kiedy zrani nas jedna osoba, my z góry zakładamy, że cała reszta też chce nas skrzywdzić. Zamykamy się przed światem, nie mówimy mu zupełnie nic z rzeczy realnych, a on nie pozostaje neutralny. Przesiąka fałszem, bo każde nasze tuszowanie treści serca jest jak zwyczajne kłamstwo. Na własne życzenie robimy z życia śmietnik uczuć, które i tak nie są szczere. Udajemy nawet szczęście, a przecież to nie może się dobrze kończyć. Udawanie tak po prostu odbiera nam siły i mamy wrażenie, że życie nie ma sensu, bo co jest takiego dobrego w ciągłym udawaniu kogoś, kim nie jesteśmy? W ukrywaniu wszystkich emocji, które powinni poznawać inni ludzie zawsze, kiedy tylko są na wyciągnięcie ręki? Właśnie dlatego ciągle zastanawiam się czy można zmęczyć się szczęściem i czy kiedy ono nas męczy, to czy jest czymś prawdziwym, czy tylko kolejnym kłamstwem, tak do kolekcji.

niedziela, 24 marca 2013

czterdzieści osiem

Nie ma na świecie człowieka, który chociażby raz w życiu nie miał wrażenia, że wszystko poszło źle, że już nic nie ma sensu. Jest w tym taka dziwna prawidłowość mówiąca o tym, że nie zaznając bólu nie jesteś w pełni żywy. Wierzyłam w to do czasu, kiedy po raz kolejny ktoś odszedł, zawiódł, skrzywdził. Czy to, że ciągle jest mi źle świadczy o tym jak bardzo żyję? Jakie to paradoksalne - masz wrażenie, że umierasz, kiedy według kogoś żyjesz pełnią życia, bo czujesz. Nieważne co, nie liczy się czy to miłość, zazdrość, złość, smutek, szczęście - coś czujesz, czyli po prostu żyjesz. A kiedy tym uczuciem jest ból, to właśnie wtedy jesteś najbardziej wiarygodny. Ból jest prawdziwy. Nie ma na świecie prawdziwszego uczucia i nie ma żadnej różnicy czy jest to ból fizyczny czy psychiczny. Boli zawsze tak samo, tylko z różną siłą. Kiedy wydaje Ci się, że coś jest snem szczypiesz się w ramię, z pewnością, że za chwilę się obudzisz. Ból jest rzeczywistością, tak po prostu, ale skoro tak jest, to dlaczego większość ludzi woli szczęście? Wybiera to, co zawsze kojarzy się z bajkami, czymś nierealnym, odległym i dąży do tego, często nie patrząc na innych. A potem, zazwyczaj, jest rozczarowanie. Wspinasz się na sam szczyt tęczy, bo to właśnie na jej szczycie, a nie końcu, jest coś co daje Ci poczucie wszechogarniającego dobra i radości. Tyle że wiesz, że nie możesz stać tam całe życie, samotnie, bez nikogo obok. To szczęście jest złudne, nie ma przy Tobie nikogo, a jak człowiek może być szczęśliwym będąc równocześnie samotnym? Nie może. To właśnie dlatego idziesz dalej i schodzisz w dół, do prawdziwego życia. Do życia, które znów przepełnione jest bólem. To byłoby zbyt proste, mieć szczęście na końcu tęczy, bo wtedy mogłoby się je mieć na wyciągnięcie ręki. Szczyt to najlepsze miejsce, jeśli chce się dać człowiekowi coś tylko na moment. Nawet kiedy będąc tam, na górze, spakujesz radość do kieszeni, to ona się ulotni, bo droga w dół jest zbyt stroma, by iść powoli. To właśnie to w prawdziwym świecie nazywa się upadkiem. A po upadku zawsze jest ból. Mechanizm tęczy jest na świecie czymś naturalnym, tylko ludzie go jeszcze nie znają. Robią wszystko, by mieć szczęście, łapią się każdej możliwości, by je dostać i podczas tego nie chcą dopuścić do siebie myśli, że coś może pójść nie tak, że coś może boleć, a przecież na końcu zawsze jest ból. Koniec - to słowo boli samo w sobie, mam rację, prawda? Mam rację i dobrze o tym wiesz, tyle że sam też nie chcesz się do tego przyznać. Wolisz ciągle myśleć, że szczęście jest stanem, który raz osiągnięty zostanie z Tobą już na zawsze. Żadne 'zawsze' nie jest pewne. Pewny jest tylko koniec i ból. Ludzie nigdy nie zastanawiają się nad tym dlaczego tęcza mieni się tysiącem barw, a powinni. To też coś znaczy. Ona ma w sobie wszystkie kolory i to jest właśnie szczęście. Tak, masz racje, świat nie jest czarno biały, ale tutaj wszystko ma jeden kolor, zauważyłeś? Trawa, jest zielona, niebo niebieskie, słońce żółte, a chmury białe. Tylko tęcza ma wiele kolorów jednocześnie. Tylko szczęście. Szczęście, którego warunkiem jest samotność. Na jej szczycie jest przecież miejsce tylko dla jednej osoby, a jej koniec ma w sobie ból. On jest na każdym końcu, jest wszędzie. W Tobie też, w tej dokładnie chwili jest gdzieś w głębi Ciebie, nawet jeśli myślisz, że jesteś szczęśliwy. Z pozoru na pewno. Ja też jestem z pozoru przepełniona szczęściem. Przykro mi tylko, że obydwoje mamy całkiem puste kieszenie.

czwartek, 21 marca 2013

czterdzieści siedem

Nie wiem jakim cudem znów się tu znalazłam, nie wiem nawet po co. Nie mam na co narzekać i to byłoby dobre gdyby nie miało w sobie czegoś podchwytliwego. Nic nie jest tak jak być powinno. Tak, wiem, że to może wyglądać tak jakbym przeginała, ale tak naprawdę jest. Byłam zmuszona do perfekcji opanować życiowe przedstawienie i po tysiącu nieudanych prób najzwyczajniej mi się to udało. Wstaję rano i mimo myśli i wspomnień, które uderzają we mnie z większą siłą niż fizyczne ciosy, po prostu udaje szczęście. Maluję szminką na ustach uśmiech, tuszem do rzęs podkreślam ten błysk w oczach, który wszyscy uznają za oznakę radości, a który naprawdę spowodowany jest przez całonocny płacz. Łapię plecak, nie wiedząc nawet czy jest do końca spakowany i wychodzę z domu z jedną pewnością, dotyczącą tego, że właśnie zaczęłam kolejny dzień, który przepełniony będzie walką o to, by nikt nie zauważył, że wewnętrznie, pod grubą warstwą ubrań i kolejną - skóry, ja się cała rozsypuję. Już nawet nie wiem, co dokładnie doprowadziło mnie do takiego stanu. Bez względu na czas, miejsce i sytuację, zawsze wszystko wydaje się być dobrze. Każdy umie dostrzec radość w cudzych łzach, ale nigdy w cudzym uśmiechu nie znajdzie smutku. Tak już jest, to jest wpisane w ludzkie życie, może nawet bardziej niż oddychanie. Kiedy stoisz na podwórku i wieje wiatr, a Ty zaczynasz się trząść i pocierać dłońmi ramiona wszyscy mają wrażenie, że jest Ci zimno, ale nikt nie pomyśli, że Ty się czegoś boisz, że właśnie w tej chwili coś Cię przerasta. Każdy jest w stanie oddać Ci bluzę czy kurtkę, która ma Ci pomoc i przez chwilę ona naprawdę daje Ci ukojenie, bo na zewnątrz już nie jest tak zimno. Ale czy ktokolwiek byłby w stanie oddać Ci serce, by zniszczyć chłód panujący wewnątrz Ciebie? Dłuższy czas zadaję sobie to pytanie i zawsze dochodzę do wniosku, że są ludzie, którzy umieliby pomóc, ale jesteśmy ślepi. Odrzucamy wszystkich, którzy widzą, że mimo uśmiechu, z naszego życia emanuje ból, bo nie chcemy się przed nimi otworzyć, chociaż tak desperacko szukamy pomocy. Jesteśmy zagubieni, w życiu, świecie. Wśród ludzi, których często nie umiemy podzielić na dwie grupy - tych znających nas do granic możliwości, którzy chcą nam pomóc i tych patrzących na nas przez pryzmat wszystkiego, co robimy na pokaz, a od których oczekujemy pomocy. Jesteśmy ironią samą w sobie. Odrzucamy ludzi, chociaż tak panicznie boimy się zostać sami.