środa, 26 listopada 2014

siedemdziesiąt pięć

Nie chcę mieć już nadziei. Bardziej niż czegokolwiek w świecie. Nie chcę jej. Mam wrażenie, że to ona mnie rujnuje. I wiem, że to wrażenie jest w stu procentach prawdziwe.
Coś straciłam. Kogoś kochałam. Nie, stop, wróć. Kogoś kocham. I go straciłam. I jednocześnie mam stuprocentową pewność, że on też mnie kocha. A mimo wszystko go straciłam. I wiem, że prawda jest tylko jedna - to koniec. To nie ma już znaczenia, że ja kocham i że on kocha. Straciliśmy siebie nawzajem. To wszystko. Koniec. 
I gdzieś między strzępkami świadomości, że już niczego nie da się naprawić, znajduję nadzieję na to, że jednak się da. I nienawidzę tej nadziei. To tylko głupie, złudne odczucie prowadzące donikąd. 
Więc czekam. Przez nadzieję, czekam na jakiś znak, że życie znów będzie miało sens. A przecież nikt nie powiedział, że świat jest sprawiedliwy. Przecież wszyscy dobrze wiedzą, że jest zupełnie inaczej. Przecież miłość tylko w bajkach pokonuje wszystkie przeciwności. Życie jest zupełnie inne. Życie jest bardziej realne niż cokolwiek innego, co może mieć człowiek. Miłość też nie jest do końca realna. Miłość czasem żyje nadzieją. Tak jak ja teraz. Tyle że ja już tego nie chcę. Chcę postawić kolejny krok z bólem, rozdarciem, cierpieniem, z połamanym przez rozstanie sercem, ale nie chcę iść dalej z nadzieją, że cokolwiek się zmieni. Serce już mam skaleczone. Nieodwracalnie. 
Najtrudniej jest odchodzić nie od kogoś, kogo się kocha. Najtrudniej odchodzi się od kogoś, kogo kocha się z wzajemnością tak silną, jak tylko można to sobie wyobrazić, a może nawet większą. I właśnie tak muszę odejść. Z podniesioną głową i zakrwawionym sercem na dłoni. Ale chcę iść do miejsca, w którym będę mogła zacząć na nowo. Żyć albo umierać - to nie ma większego znaczenia. Chcę tylko nie mieć już w sobie nadziei. 

wtorek, 18 listopada 2014

siedemdziesiąt cztery

Już od długiego czasu chcę to z siebie wyrzucić. Pomóc samej sobie chociaż w ten sposób, którego nawet nie jestem tym razem pewna. Mimo wszystko muszę to zrobić. Znów zostawić tu kawałek serca, wypisując z siebie te bolące uczucia.
A cała ta historia zaczyna się od tego, że kłamałam. Okłamałam wszystkich, nawet Ciebie. Kłamałam, że nic mnie to nie obchodzi, że jest mi dobrze. Kłamałam nawet, że szczerze się uśmiecham. Umiem udawać, prawda? Wszyscy mi uwierzyli. Wszyscy, bez wyjątku, wierzą teraz w mój niezachwiany od dawna szczęśliwy świat, w tą utopię, którą stworzyłam dla nich z własnych kłamstw. Pozwalam im w to wierzyć chyba tylko dlatego, że napawam się wtedy ich widokiem i staram się robić to samo. Oni się zwyczajnie cieszą z mojego szczęścia, a ja mogę na nich patrzeć i próbować robić to samo. Ja próbuje okłamać nawet samą siebie, widzisz to?
Zastanawiasz się pewnie teraz do kogo to wszystko piszę. Przecież w sumie większa część wszystkiego, co się tu znajduje nie jest kierowana do nikogo konkretnego i może nawet tak to sobie tłumaczysz. Że to tutaj nie znaczy więcej niż wszystkie poprzednie rzeczy. Albo może przez chwilę pomyślałeś, że jest ktoś, komu chcę to wszystko powiedzieć. Tyle że wiesz, dokładnie tak samo jak ja, że tutaj każde słowo dotyczy Ciebie. Wiesz, że nigdy nie było i nigdy nie będzie nikogo poza Tobą. Szkoda tylko, że tak naprawdę wcale Cię nie mam. 
Nie spodziewałam się takiego przebiegu wydarzeń. W mojej głowie to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wyobrażałam sobie utopijną przyszłość przepełnioną Twoimi ramionami i moim uśmiechem. Zresztą Twój uśmiech też zawsze tam był. Dobrze wiesz, jak bardzo go lubiłam, uwielbiałam. Nadal go uwielbiam. W każdym razie - byłam świadoma, że moje marzenia nie będą całkowitym odzwierciedleniem rzeczywistości. Wiedziałam, że będą gorsze chwile i kłótnie, których w naszym przypadku chwilami było więcej niż powinno, ale mimo to chciałam nas najbardziej na świecie. Poza tym my zawsze umieliśmy naprawić wszystko, co było złe. Naprawialiśmy siebie nawzajem. 
I chyba nagle zgubiliśmy wątek wspólnego życia. I nagle przestaliśmy się razem śmiać i przestaliśmy się ze sobą kłócić, bo przestaliśmy ze sobą rozmawiać. I przestaliśmy być dla siebie oparciem. I nagle zabrakło zaufania, że znów wszystko pokonamy i zabrakło wiary. I może zabrakło nawet miłości? 
Nie bądź teraz zły. Już po wszystkim. Nie możesz patrzeć na mnie wzrokiem oskarżyciela, jakbym o nas nie walczyła. Walczyłam. O Ciebie, o siebie. O nas. Bo mimo braku wiary we wszystko inne, gdzieś głęboko w sercu wierzyłam w ostatnią rzecz, jaka trzymała mnie przy życiu - w nas. Dlatego walczyłam. Intensywnie, ciężko i przez długi czas nie robiłam nic innego, poza toczeniem walki. 
I nawet nie wiesz, jak bardzo jest mi przykro, że to się nie udało. Nie wyobrażasz sobie jak jest mi źle z myślą, że to koniec, ale nie mam już siły. Przepraszam.