poniedziałek, 2 grudnia 2013

sześćdziesiąt sześć

Kiedyś przeczytałam gdzieś, że poddanie się czasem oznacza wygraną. Jakiś czas później ktoś powiedział mi, że to największe kłamstwo jakie zdołał wymyślić człowiek. Chciałabym wiedzieć który z nich miał rację. Czy wtedy życie nie byłoby prostsze? Każda gra, każda zabawa jaką pamiętamy z dzieciństwa miała podstawową zasadę - poddanie się oznacza klęskę. Tyle że nie wiem czy życie można porównać do dziecięcych zabaw. To całkiem inna sprawa i całkiem inne zasady.
'Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą'. A to? Co to może znaczyć w kontekście świata, który tak często wymaga od nas odizolowania się od wszystkiego, przez co możemy krzywdzić kogokolwiek, co za różnica, sobie czy innych?
Walka. Ale co to tak właściwie znaczy? Wyścig szczurów? Krew na rękach? Kogo dziś obchodzi to, co zrobimy z własnym życiem, jeśli przeszkadzamy mu w jego własnym? Kto będzie w stanie pomóc nam wygrać kosztem własnej przegranej?
Więc może chodzi dokładnie o to? O życie, w którym w odpowiednim momencie będziemy potrafili się wycofać. O życie z sercem na dłoni, by każdy mógł go dotknąć, poczuć je i zrozumieć, że poddanie się nie zawsze znaczy przegraną. O świat milionów ludzi, którzy będą potrafili rozumieć potęgę umiejętności otworzenia dłoni, w której ściskali niepowtarzalną szansę, by móc tę dłoń wyciągnąć do innego człowieka. Może chodzi o życie z duszą na ramieniu, sercem na temblaku i dłonią bliskiej osoby w swojej dłoni.
Tak. Poddać się nie zawsze znaczy przegrać. Poddać się to całkiem często wygrać.