niedziela, 8 marca 2015

siedemdziesiąt dziewięć

Chciałabym móc przestać udawać. Przestać chować głęboko w sobie wszystko to, co tak naprawdę czuję. Mam takie wrażenie, że dławienie w sobie smutku tylko go pogłębia. Myślę, że gdybym mogła komuś o tym powiedzieć, albo nawet nic nie mówić, ale gdybym mogła wyjść na ulicę bez przyklejonego na usta uśmiechu, gdyby ludzie, z którymi spędzam czas nie wymagali ode mnie ciągłego przepełnienia szczęściem, to może udałoby mi się pokonać to, co we mnie siedzi.
Ukrywając to, ciągle muszę o tym myśleć. Kontrolować własne emocje, bylebym tylko w jakimś momencie nie pokazała tego, że całe to szczęście jest udawane, na pokaz. I tak naprawdę tylko w nocy, leżąc w łóżku mogę dać upust wszystkiemu, co tak umiejętnie skrywałam przez cały dzień. Mogę płakać najgłośniej jak potrafię, chociaż pokonywanie bólu nie polega tak do końca na płaczu.
Jestem już tym zmęczona. Udawaniem. Bawieniem się w aktora. Motyw teatru mundi nie jest już powszechnie uznawany przez ludzi, a ja ciągle muszę w nim tkwić. Boję się tego. Boję się, że tak bardzo zatracę się w świecie, który sobie wymyśliłam, że nie będę potrafiła wrócić do tego normalnego. Może nawet po części już tak jest. W moim świecie udaję nawet samą siebie.
Nie wiem kiedy to się stało. Nie wiem kiedy przestałam być sobą. Nie pamiętam już, kiedy zaczęłam czuć, że w tłumie ludzi jestem sama.
Zgubiłam się. W życiu, w świecie, w sobie. Zgubiłam wszystko, co pozwalało mi żyć normalnie. Zgubiłam chyba nawet własne serce, bo już go wcale nie czuję. I wiem tylko, że nie tak miało być. Jestem przekonana, że plan był całkiem inny. Miał w sobie chociaż namiastkę szczęścia, iskierkę światła, która pomagałaby się prawdziwie uśmiechać. To na pewno nie jest coś, co planowałam.
Tutaj jest przecież przerażająco ciemno.

niedziela, 1 marca 2015

siedemdziesiąt osiem

Mamy taki jeden, wewnętrzny, od zawsze bolący nas problem - nie potrafimy doceniać. Chyba mogę posunąć się do stwierdzenia, że niezależnie od tego o co lub kogo chodzi, my po prostu jesteśmy pozbawieni jakiegoś mechanizmu, który pozwalałby nam doceniać to co mamy konkretnie w tym momencie. Mamy za to mądrości innych i z pokolenia na pokolenie spływa powiedzenie o tym, że docenia się po stracie. I możemy się tego wypierać, możemy mówić, że może inni, ale na pewno nie my, ale oszukujemy tylko samych siebie. W tym wypadku prawda zawsze jest po przeciwnej stronie.
Mamy w dłoni jakiś moment, w którym potrafimy uśmiechnąć się szczerze, ale tak naprawdę nie umiemy dostrzec tego szczęścia. Wydaje się nam, że nam się należy. Zupełnie nie zwracamy na to uwagi, mając wewnętrzne poczucie, że tak będzie już zawsze, bo na to zasługujemy. Myślimy, że złe rzeczy dzieją się tylko innym ludziom. Ten uśmiech, który mieliśmy na ustach dostrzegamy dopiero wtedy, kiedy stanie się nam jakaś krzywda i już nie ma powodów do uśmiechu. Mam rację, prawda?
Mamy w swoim życiu osoby, za które oddalibyśmy życie, ale często wolimy kłócić się o nieistotne sprawy, jakieś błahostki, które można byłoby pominąć, niż powiedzieć, jak bardzo kochamy. Zasypiamy i budzimy się z myślą, że ludzie, którzy nas otaczają są bez wątpienia pewniakami, że będą zawsze, nie znikną, nie odejdą. I dopiero kiedy takiej osoby zabraknie myślimy co mogliśmy zrobić inaczej, lepiej. Dopiero wtedy myślimy o tym ile dla nas znaczy czyjaś miłość.
Mamy taki mankament. Błąd genetyczny. Uważamy się za najlepszych, w naszych oczach jesteśmy cudowni. To wręcz niesamowite jak ślepi jesteśmy. Na jedną swoją wadę widzimy milion zalet. Nie dostrzegamy tylko tego, jak egoistyczni jesteśmy.
Mamy serca, w których nie ma tego, co najważniejsze - nie ma szacunku do tego, co mamy. Chcemy mieć w dłoniach cały świat, a nie potrafimy utrzymać przy sobie ludzi, których kochamy.
Tacy już jesteśmy - nie potrafimy jednocześnie mieć i doceniać. Przepraszamy szczęście za to, że go nie zauważaliśmy dopiero wtedy, kiedy jesteśmy pogrążeni w rozpaczy.
Uda ci się to zmienić? Potrafisz?