niedziela, 21 kwietnia 2013

pięćdziesiąt dwa

To może wydawać się aż nad wyraz dziwne, kiedy powiem, że moje serce od dłuższego czasu mieszka setki kilometrów ode mnie, prawda? Na pierwszy rzut oka wydaje się to nawet nierealne i jestem świadoma tego, jak wiele osób może tego nie rozumieć. Ja już rozumiem. Jest takie miejsce, które widzę za każdym razem, kiedy zamknę powieki. Jest taki człowiek, który jest równoznaczny z moim sercem. Jego imię jest synonimem mojego życia. Wracam do niego statystycznie tysiąc razy na minutę, ze świadomością, że tak jest lepiej. Naprawdę myślałam, że będzie łatwo zapomnieć. Dużo rzeczy zapominałam mimo wcześniej wylanych łez. A teraz? Teraz właśnie to jest dobre, te powroty. Chociaż one nie wyglądają już tak jak kiedyś, różnią się diametralnie przypisanymi im uczuciami, to dobrze jest mieć do czego wracać. Ot tak, po prostu, móc wrócić choćby wspomnieniami do tych chwil, kiedy jedyną rzeczą, jaka przepełniała serce była miłość, a w oczach błyszczało szczęście, a nie łzy. Teraz jest inaczej, chociaż nie zmieniło się podejście. Na pierwszy rzut oka właściwie nic się nie zmieniło. Bo przecież zawartości serca nie da się zobaczyć, prawda? To można jedynie czuć, a ja chyba żałuję, że muszę czuć jakieś zmiany. Że muszę godzić się z tym, że kiedyś mieszkał tam człowiek, będący dla mnie wszystkim, a teraz nie ma tam już zupełnie nic oprócz krwi. I tu nawet nie chodzi o jego pracę, tylko o to, że ono cierpi aż do tego stopnia, że po prostu krwawi. To chyba prawda, że nie ma po co płakać, że łzy niczego nie zmienią, ale co mi zostało? Może właśnie tylko to, w pakiecie ze wspomnieniami, które dziś dają tyle bólu, ile wtedy szczęścia. I chociaż boli, chociaż tak bardzo chciałabym, żeby wróciło to, co było kiedyś, albo chociaż przestało aż tak bardzo boleć, to dobrze jest mieć dokąd wracać. Bo tak mogę wrócić zawsze. Mimo wszystko.

1 komentarz:

dziękuję